Śro Kwi 22, 2009 10:01 am przez tarakopiora
Jest koniec trzeciej dekady października 1997 r., a za oknem świeci słońce. Dziś przeprowadzono na mnie kolejny zabieg chirurgiczny (był to nieostatnim).
Przy wcześniejszych próbach leczenia operacyjnego, po każdym krojeniu lokowano mnie na sali pooperacyjnej, z jakiej wieziono mnie na blok operacyjny, w której po zabiegu i w ramach nadzoru medycznego podłączono mnie do aparatury sygnalizującej procesy życiowe.
Przy obecnej interwencji chirurgicznej, z bloku operacyjnego – zamiast na salę ostrego dyżuru – trafiam na ogólna salę, z której jest się wypisywanym do domu lub na oddział rehabilitacyjny do dalszego leczenia.
Tak sobie leżąc na łóżku w wieloosobowej w otoczeniu radosnego gwaru rozmów ludzi szykujących się do domu oraz dźwięków płynących z telewizora, nagle tracę kontakt głosowy z otoczeniem, po czym budzę się. Jedynie, co dostrzegam, to głęboka toń otaczającej mnie czerni czarniejszej od najczarniejszej, a do uszu mych docierają niezliczone dźwięki z życia codziennego, ułożone w przepiękną melodię o kojącej ciszy. Mam wrażenie, że czas stoi w miejscu. Jednakże niebawem przekonuję się, iż on istnieje, i płynie, tak jak to odczuwa każda żywa istota na co dzień.
Unoszę się w bezkresnej przestrzeni pozbawionej uczucia ciążenia. Nagle kątem lewego oka dostrzegam bardzo maleńki punkcik. Powoli zwracam ku niemu wzrok i całe „ciało”, a on z każdą chwilą rośnie i rośnie, tak jakby się zbliżał do mnie.
Kiedy już przebywam w jego bliskiej odległości, jego bardzo jaskrawe oraz nieskazitelnie białe i czyste promienia nie rażą mego wzroku, a prócz tego wywołują wrażenie, iż przebywam w tunelu. Ponadto, im bardziej się zbliżam do tarczy światła, tym mocniej pragnę przekroczyć jej próg, gdyż z każdą narastającą chwila odczuwam narastające uczucie, ciepła ogniska domowego, miłości, pogody ducha, szacunku, wyrozumiałości, itd.tp., jakie to uczucia tkwiły w mych marzeniach, by doznać ich choćby w minimalnej części od ludzi żyjących na ziemskim padole. Nagle z czarnej otchłani wyłania się czarna dłoń, jaka nakazuje mi zatrzymać się. Ignoruję jej polecenie, coraz bardziej – wręcz nachalnie – pcham się ku lśniącej przede mną światłości.
Im bardziej zbliżam się do źródła światła życia, którego oblicze staje się coraz większe, a w jego tle zaczynam dostrzegać mgliste zarysy beztroskiego i radosnego życia, to z tła ciemności wyłania się stopniowo cała ręka, aż w ostateczności cała czarna postać ludzka, która łapie mnie i zasłania mi oczy.
Mija jakiś czas, a otaczająca mnie ciemność stopniowo znika i budzę się w sali pośród rozmawiających ze sobą pacjentów oraz dźwięków płynących z grającego telewizora.
Po upływie trzech dni, decyduję się na opowiedzenie doznanych wrażeń swojemu lekarzowi prowadzącemu. On staje jak przysłowiowy słup soli, poczym zaczyna mówić: „...Wystarczy, że na tą okoliczność wniesiesz sprawę do sadu, a masz ją wygraną bez jakichkolwiek problemów.”. Podobne słowa padły również z ust pracownika administracji tego szpitala. Jak widać, doszło do dość niezręcznej sytuacji.
Mija parę tygodni od mego wyjścia ze szpitala. Jestem we własnym mieszkaniu, w którym poza mną nikogo nie ma.
Leżę sobie swobodnie na wersalce i oglądam jakiś program w telewizji. Nikogo i niczego się nie spodziewam. Nagle widzę, że jestem w szponach nieprzejednanej ciemności z odczuciem wrażeń, jakie dotknęły mnie nie tak dawno w szpitalu.
Upływają niezliczone chwile i staję przed obliczem wrót światła o bardzo intensywnej czystości. I choć mam wolną drogę do wniknięcia w oblicze tego światła, jednakże dobrowolnie zatrzymuję się. Umyka jedna chwila, druga chwila i kolejna, a ja dalej stoję w jednym i tym samym miejscu, wpatrując się widniejąca przede mną tarczę światła, a w sobie odczuwam jakby brak godności wkroczenia do jego wnętrza, by ostatecznie znaleźć się w przepięknej oraz pełnej miłości i szczęścia krainie.
Upływa następna porcja czasu i nagle pośrodku wrót bieli zaczynają falować promienia światła, tak jakby ktoś miał z nich się wyłonić. I tak się stało.
Na tle poświaty światłości dostrzegam ludzką postać o młodej, śniadej i gładkiej twarz, o zadbanych z dużą starannością, lekko falujących i swobodnie opadających na ramiona włosach, o staranie przystrzyżonym zaroście, przy czym jest ona odziana w zwiewną sukmanę, która dokładnie okrywa nogi i stopy, a z rękawów o szerokim mankiecie, z wyjątkiem kciuków, wystają palce obu dłoni. Ponadto, ta lewitująca postać, trzyma ręce w geście powitania i zaproszenia do środka. Ale ja się nie ruszam i tkwię w bezruchu w miejscu, wpatrując się w tą postać.
Postać, z jaką przyszło mi się spotkać, a tym samym ją poznać, to nikt inny jak sam Jezus, którego oblicze ludzkość miała i ma możliwość podziwiać choćby na Całunie Turyńskim. Jednakże uwidoczniona twarz na Całunie nosi piętno osoby cierpiącej z przyczyn doznanych cierpień i upokorzeń.
Po upływie niezliczonych ilości chwil milczenia i wzajemnego wpatrywania się, czuję w sobie, jakby była mi przekazywana jakaś informacja. Jedno, co udaje mi się zapamiętać, to to, że czegoś jeszcze doznam.
Po dokonanym przekazie, następuje krótka przerwa przeznaczona na pożegnanie, a następnie widoczna przeze mnie osoba znika w ramionach światła w sposób, w jaki się objawiła, po czym gaśnie oblicze światła i znowu otaczają mnie macki ciemności, które przekształcają się w obraz koloru białej mgły, z jakiej powoli wyłania się obraz pomieszczenia, w jakim leżę sobie beztrosko na wersalce, a w jego głębi gra telewizor.
Między trybami niekończącego się czasu, przemijają kolejne dni, tygodnie i miesiące. Ponownie budzę się w ramionach bezkresnej otchłani ciemności, gdzie po przeminięciu pewnego czasu, czuję na sobie ingerencję jakieś tajemnej siły, która zasłania mi oczy i gdzieś prowadzi. Następnie czuję, że przestaję się przemieszczać, poczym opada mi z oczu opaska i przede mną ukazuje się obraz znacznej wielkości otworu o idealnej krągłości, a w nim przerażające ozory kłębiącego się ognia, jaki jest tłamszony jakąś tajemną siłą, która na znikomy ułamek chwili nie pozwoli – nawet – mikronowej iskierce przedostać się na zewnątrz. Ta sama siła również trzyma mnie, aby nie wciągnęła mnie jakaś moc w ten otwór ognia. Poza tym zamiast nieprzejednanej ciemności, w koło widzę jakby kotłujące się kłęby dymu lub szarej mgły, przed którymi chroni mnie jakaś szklana ściana. Jest to bardzo nieprzyjemny widok wywołujący strach. Jednakże temu zjawisku przyglądam się dość długo... .
Aby ujrzeć to skupisko ognia i jego otoczkę, musiało upłynąć dość dużo czasu w dotarciu do tego miejsca. Jednakże przerwanie obserwacji tego widoku z przejściem do krainy odwiecznej ciemności, a następnie do rzeczywistego życia, to cały ten proces trwał zaledwie krótką chwilę czasu.
Od tych doznanych widoków mija niecałe sześć lat. Poprzez senne obrazy poznaję oblicze bólu umierającego człowieka od kuli – karabinu maszynowego – wstrzelonej w tył głowy, po czym obserwuję z góry martwe ciała ludzkie i nie tylko (...).
Wobec okoliczności, że ujawniam swoje doznane wrażenia, czuję mieszane uczucia do tego, co niniejszym czynię i lęk, co do perspektywy mojego dalszego ludzkiego życia, jakie nakazuje mi wypełnić jakąś misie, która jest wkodowana w moją i każdego człowieka wolną wolę, jaka przyczyni się do okoliczności, co po śmierci może spotkać ludzkie ciało oraz jakiej dozna kary lub pokuty dusz w nim tkwiąca.
To, co powyżej zostało powyżej przytoczone, dla kogoś może stanowić niepodważalny argument wysuwania tezy o zachwianiu mojej psychiki w celu zwrócenia na siebie szczególnej uwagi. Jednakże to, co czynię, to nic innego jak potrzeba podzielenia się z moimi doznaniami, które stanowią dla mnie jedyne wymierne bogactwo, jakie mogę zabrać ze sobą, schodząc z tego wymiaru życia, przy czym dla kogoś materiał badawczy.
Jest połowa maja A.D. 2005.
Przekraczam wrota z krainy ciemności do krainy jasności. Wnet okaże się, że czeka mnie kolejna i następnych etapów droga, która stanowi nic innego jak przygotowanie do rozliczenia się z przeszłością istoty ludzkiej żyjącej na ziemskim padole.
Przekraczając próg wrót światła, nagle dostrzegam bramę miasta, do którego powoli wkraczam, witają mnie dźwiękami muzyki płynącej ze złotych trąb. To, czego doznaję i widzę, to ulice i domy (...) zlane i promieniujące przenajczystszą bielą, jakiej umysł ludzki nie jest w stanie sobie wyobrazić.
Tak sobie „spacerując”, zaczyna mnie przepełniać beztroskie uczucie, a biel delikatnie i niespostrzeżenie przekształca się w barwę złota, pokazując sobą niesamowite i realne bogactwo, które bez jakichkolwiek ograniczeń, dosłownie i namacalnie można garnąć garściami do siebie. Mija jedna, druga chwila, nagle „spada” na mnie ciemność, tak jakby ktoś wyłączył światło w szczelnie skonstruowanym pomieszczeniu. Nawet okna w otaczających mnie domach są pozbawione jakiejkolwiek marnej namiastki promienia światła, jakie pozwoliłoby na jakąś orientację, gdzie się jest i jak się poruszać.
Będąc w „ramionach” ciemności szalu, zaczynam stopniowo doznawać potęgującą się: bezradność, strach i zwątpienie.
Im bardziej zaczynam popadać w bezradność, strach i zwątpienie, ciemność zaczyna powoli ustępować, pozostawiając sobie jedynie prawo dominacji na nieboskłonie i w oknach domów, gdzie pozostałe elementy krajobrazu zaczynają „świecić” czerwienią krwi, co daje efekt, jakby były nią zbrukane i ociekały z niej. Aby uniknąć tego widoku, zamykam oczy, ale to nic nie daje, gdyż ten obraz nadal tkwi w moim umyśle, a nadto smagają mnie, jęki, ból i cierpienie. Tak znajdując się w okowach tego nacisku i nie wiedząc, co dalej czynić, czuję, a może mi się zdaje, iż czuję, że ktoś mnie jakby chwycił za rękę i gdzieś prowadził, by następnie pozostawić przed „zieloną ścianą” gaju o gęsto rosnących drzewach i krzewach, między którymi ciągnie się idealnie gładka aleja o lśniącej czystości.
Po jakieś chwili oczekiwania, jaka mi była dana w celu dojścia do równowagi psychicznej po przebytych wrażeniach, nieśmiało wkraczam w „stojącą otworem” przede mną aleję, przy czym w chwili wkraczania do gaju, dostrzegam przenikliwy blask czystego i niewinnego światła, bijącego ze strony miasta, w kierunku jakiego obawiam się obejrzeć, ale w oczach i w umyśle mam widok taki jakby to było normalne miasto, jakie było mi dane widzieć podczas wkroczenia między jego mury. Poza tym nie jestem w stanie opisać, jaka to jest zabudowa, jakie są to parki, łąki, pola i lasy, gdyż ten krajobraz każdy zna, albowiem nie jest on obcy.
W momencie przekraczania progu, a tym samym wkroczenia do gaju, te promienia bijące z tyłu tracą moc i znikają, przy czym w tym gęstym gaju jak las, nie panuje jakikolwiek mrok, lecz dominuje jasność dnia.
Wokoło widać bardzo wyraźnie barwy żywej zieleni drzew, krzewów i traw oraz paletę kolorów kwitnących kwiatów.
Przemieszczając się tą aleją, gdziekolwiek tylko spojrzę, dostrzegam nieprzejednane piękno fauny i flory, w ramionach jakiej pragnąłby się pozostać w nieskończoność, rozkoszując się jego nieprzejednanym czarem. Ale nie jestem w stanie tego uczynić, gdyż między mną i tym otaczającym mnie ogrodem istnieje jakby szklana ściana, której nie czuję, gdzie równocześnie odczuwam potrzebę dotarcia do tajemnych promieni wypływających z horyzontu tejże alei.
I tak przemieszczając się przed siebie, upajam się otaczającym pięknem i promieniami światła przenikającego czasem przez gąszcz liści koron drzew i krzewów, staram się dotrzeć ku nieznanemu. Nagle, ni stąd ni zowąd, kończy się gaj wraz z dniem i zaczyna mnie otaczać gęsty mrok kończącego się dnia. Gdziekolwiek spojrzę, przede mną rozciąga się widok niekończących się skał. Po chwili zauważam ciągnącą się ścieżkę wysypaną żwirem. Jednakże nie zatrzymuję się, ale kroczę dalej. Po krótkiej chwili, dróżka się kończy, a przede mną rozpościera się jakiś nieduży plac, wysypany również żwirem, a wkoło ściany litej skały. Staję.
Patrząc się jedynie przed siebie, w spokoju oczekuję na dalszy bieg wydarzeń. Po jakieś chwili, niemęczącego stania, w najciemniejszym miejscu placu, na tle ścian zamykających kres mojej wędrówki, zaczynam dostrzegać kontur – lub jak to woli – obraz nagiego krzewu, który mgnieniem oka zostaje ogarnięty płomieniami czystego ognia. Wtem zauważam, że to ciernisty krzew, tak jakby krzew róży, który po upływie kolejnego czasu, zaczynając od góry i kończąc na dole, rozpoczyna puszczać pąki, jakie następnie rozkwitają kwiatami przypominającymi rozwinięte kielichy róży.
Na samym szczycie krzewu rozwinięte kwiaty posiadają płatki o przenikliwie czystej bieli, gdzie następnie – schodząc stopniowo ku dołowi – poprzez całą gamę różu nabierają barwy o czystej czerwieni.
Tak jak ten krzew zakwitał, tak samo przekwitał, stając się ponownie „nagim” ciernistym krzewem stojącym w ramionach ognia, który go nie spala.
Nastaje przedziwna cisza, która swoją mocą jakby wyczyszczała umysł ze wszystkich myśli. Mija jedna... i kolejna chwila, poczym dostaję pozazmysłowe polecenie odwrócenia głowy w prawą stronę, gdzie na ścianie skalnej dostrzegam kontur czegoś bardzo płaskiego, coś takiego jak tablica szkolna. Następnie na tej płaszczyźnie zaczyna się pojawiać obrys dwuskrzydłowego okna gotyckiego, w którym zaczęły stopniowo pojawiać się litery o barwie złocistej, a ja wówczas zaczynam coraz bardziej czuć nakaz – „a teraz osądź się wedle tego, co tam jest spisane, bom...”.
„Film” się urywa, a ja widzę sufit, a następnie ścianę, meble, rozpościerający się krajobraz za oknem i słyszę płynąca z radia muzykę oraz dźwięki z telewizora, po czyn wstaję z podłogi i siadam w fotelu.
Wyłączając pilotem radio, zaczynam oglądać telewizję i nie staram się myśleć o tym, co mnie spotkało.
LEO